Xtrail Altay Expedition, czyli prawie 102h tułaczki po ałtajskich bezdrożach
- Opubikował Marek Galla
- 27 czerwca 2017
- 1 Komentarze
- Wyświetlenia 710
Plan na ten przepak jest prosty, przygotowujemy plecaki na ostatni etap rowerowy, wcinamy ciepłą chińską zupkę a potem robimy 30 minut drzemki. Gdy docieramy do strefy z jednej z jurt wychodzą Ekwadorczycy, z którymi mijamy się całą trasę zajmując na zmianę miejsca 8 i 9. Mówią, że przygotowali nam piękne miejsce do spania i że polecają. Kładę się i zasypiam od razu, to już 70h rajdu, poprzedni etap wymęczył nas niemiłosiernie, ale do mety już tylko 100km rowerem. Po ponad 4h budzi nas Agata, budzik nie zadziałał, albo zadziałał, ale nas nie obudził…
Xtrail Altay Expedition, zawody należące do AR World Series, czyli Pucharu Świata w rajdach przygodowych. Na starcie m.in. wszyscy medaliści ostatnich mistrzostw świata, 25 zespołów z kilkunastu krajów świata, w tym my – dwa zespoły z Polski: adventuresport.pl oraz AR Poznań. Jak to się stało, że stanęliśmy na starcie tych zawodów pisaliśmy tutaj.
Już dotarcie do bazy zawodów w Góry Ałtaj było przygodą samą w sobie, a dotarcie tam z skrzyniami rowerowymi i całym rajdowym ekwipunkiem było prawdziwą ekspedycją. Cała podróż trwała 57h, był pociąg, 3 samoloty, a na koniec autobus organizatora, którym tłukliśmy się przez 13h. Tłukliśmy dosłownie, bo podczas jazdy otworzył się luk bagażowy i wypadła torba jednego z Ekwadorczyków. Pechowo w tej torbie był wielki słoik miodu i nastąpiła „Honey Explosion”. Cud, że ktoś w porę zauważył, że ten luk się otworzył. Na miejsce docieramy późno w nocy i gdy rano wyjrzałem przez okno pomyślałem „O matko jestem w raju!”. Krajobraz wyglądał jak wyjęty z reklamy czekolady Milka. Naprawdę! Brakowało tylko fioletowej krowy i Martina Schmitta. W takim sielankowym krajobrazie spędzamy 3 przedrajdowe dni podczas, których musimy tylko: jeść (szkoda, że na każdy posiłek to samo), chodzić do sklepu i testować co z chińskiego żarcia nadaje się na rajd, fotografować się z każdym napotkanym Chińczykiem, krzyczeć na Agatę, że zabrała na rajd popsuty rower, pić piwo, naprawiać rower Agaty (ukradzionymi częściami z rowerów do wypożyczenia), robić sobie głupie zdjęcia w zimowych płaszczach. Na dzień przed rajdem dowiedzieliśmy się, że trasa będzie liczyć 490 km, że w tym będzie jedyne 107 km etapów wodnych, dowiedzieliśmy się gdzie i jakie będą przepaki i że na spakowanie wszystkiego i przejście kontroli sprzętu mamy 8 godzin oraz że mapy dostaniemy na godzinę przed odjazdem autobusu na start.
Start ma miejsce w Kanas Resort, górskiej miejscowości nad Jeziorem Kanas, miejscowości pełnej kontrastów, gdzie z jednej strony widać drewniane chatynki lokalesów, a z drugiej luksusowe jachty bogatych Chińczyków. Na starcie czuć, że bierzemy udział w naprawdę dużym wydarzeniu. Tańczą Kazachowie, śpiewa Mongoł, potem przemowy chińskich oficjeli (oczywiście po chińsku) i start opóźnia się 10 minut. Ruszam mocno! Trzy kilometry dobiegu do kajaków. Czuję się jak prawdziwa gwiazda. Fruwają za nami drony, śledzą nas samochody z fotografami, na ulice wyszła cała wieś Kanas. Na kajaki wsiadamy na 6 miejscu, początkowo jest całkiem optymistycznie, bo jesteśmy w stanie utrzymywać tempo zespołów posiadających własne wypasione karbonowe wiosła. Śmiejemy się, że na półmetku jesteśmy Best red paddlers, bo właśnie taki kolor miały wiosła wypożyczone przez organizatora. Podczas tego etapu łączymy oba kajaki sznurkiem, tak, żeby płynęły w jednej linii. Działa to nieźle, ale jak tylko przepływa obok większa łódka i robi fale to łączący nas sznurek przynosi więcej szkody niż pożytku. Ostatecznie wyprzedzają nas jeszcze Szwedzi i jesteśmy drugim zespołem z czerwonymi wiosłami na mecie tego etapu. Etapu absolutnie przepięknego, pływaliśmy po turkusowym jeziorze na 1200 m n.p.m. dookoła, którego wyrastają ośnieżone szczyty. Krajobraz jak z bajki!
Zostawiamy kajaki, zakładamy kaski i ruszamy na etap, który z jednej strony nas ekscytował, a z drugiej wywoływał małe obawy – white water rafting. Miała być specjalna odprawa jak się na takich pontonach pływa, ale ostatecznie się nie odbyła. Ja jak zobaczyłem te pontony zapytałem czy bierzemy jeden czy dwa na zespół, bo były tak małe. Ekwadorski sędzia główny zawodów powiedział o nich natomiast tak: „These re not rafts. These are like… for putting beer in at the cottage”, jednym słowem moje obawy potwierdził. Na szczęście mieliśmy w swoim zespole Macieja, który gdy wodowaliśmy ponton powiedział „Spoko, raz byłem z tatą na pontonach na Nysie Łużyckiej”. Trochę mnie to uspokoiło, usadowiliśmy się wygodnie na burtach pontonu, ja jeszcze kończyłem batona i wtedy zobaczyłem JĄ, falę gigant, ominąć już nie było opcji, pozostała cicha modlitwa i głośne „o ku…w!” jak leciałem wystrzelony jak z katapulty. Na sleepmonsterze to pięknie zostało opisane jako „polish team, hit a rock and apparently were thrown into the air like popcorn”. No więc wypadliśmy, na szczęście daliśmy radę złapać torbę z rzeczami i wszystkie pagaje, a po 200m spływu w lodowatej wodzie udało nam się dobić do brzegu, odwrócić ponton i wsiąść do niego ponownie. Taktyka została zmieniona i na dużych falach siadaliśmy na dnie pontonu. Od tego momentu była to już prawdziwa frajda, ale też sporo adrenaliny. Całe szczęście, że na koniec tego etapu mieliśmy pełny zestaw ciuchów na zmianę.
Rozpoczyna się pierwszy prawdziwy etap – 50 kilometrów górskiego trekkingu. Startujemy z poziomu 1200 metrów, a drugi punkt mamy na szczycie ponad 2500m. Liczymy, że etap zajmie nam nawet kilkanaście godzin, więc jedzenia i picia w plecakach sporo i teraz to wszystko dźwigamy pod górę. Dogania nas drugi polski zespół, mają trochę lepiej, bo w zespole z nimi idzie Aga Korpal, mocna jak koń, a Franek idzie podczepiony za nią na sznurku. Wspólnie zdobywamy najwyższy punkt na trasie, w międzyczasie wyprzedzamy 3 zespoły. W oddali widzimy nadchodzącą burzę i uderzające błyskawice, na szczęście burza nas ominęła i tylko trochę nas zlało. Co można powiedzieć o tym etapie, długa górska wędrówka, częściowo po drogach, częściowo po bezdrożach, częściowo po jęzorach śniegu, który gdzieniegdzie na tej wysokości jeszcze leżał. Na sam koniec etapu słabnie nam Jacek, miał jakiś problem żołądkowy i mało jadł i ostatni fragment tego etapu, czyli nocny bieg na orientację po mongolskiej wiosce ciągniemy go na sznurku, mimo tego sprawną nawigacją wyprzedzamy jeszcze jeden zespół.
Dobiegamy do strefy zmian, gdzie czekają na nas rowery. Rowery czekają w bike boxach, trzeba je wyciągnąć, przykręcić pedały, przykręcić koła, mapnik, przebrać sie na rower, spakować plecak, zjedliśmy też ciepłą owsiankę, a Jackowi kazaliśmy w tym czasie spać. O świcie wyruszamy na 200 kilometrowy etap rowerowy. Śmiało mogę powiedzieć, że był to najpiękniejszy rajdowy świt w moim życiu. Majestatyczne góry, mgła w dolinach i dopełniające wszystko stado dzikich koni. Agata stwierdza, że to piękne do porzygu i zwraca owsiankę. Mówi, że z żołądkiem jest OK, tylko ta owsianka jej nie weszła. Sielankę psuje trochę to co nas czeka za moment, podjazd, a właściwie podejście pod przełęcz na 2000 m. Jest stromo, jest błoto, robi się gorąco, a co najgorsze pojawia się miliard komarów, przed którymi prowadząc rower nie ma się jak opędzać. Widok z przełęczy przefantastyczny – morze zieleni, przeciętej single trackiem, którym musimy zjechać. Później czeka nas kolejny spory podjazd. Ten robimy już koło południa, więc w każdym strumieniu po drodze musimy się chłodzić, za to zjazd! Kapitalny! Jedyne na co trzeba uważać to stada owiec, krów, kóz, koni i wielbłądów, które idą w drugą stronę. Na końcu zjazdu mają być jakieś zabudowania i liczymy na sklep. Jest sklep, a pod nim AR Poznań. wspólnie pijemy piwko i ruszamy na ostatni duży podjazd przed CP20, na którym każdy zespół ma przymusowy 2 godzinny odpoczynek.
Na tym punkcie czekało nas Mystery Activity, którym okazało się być jedzenie makaronu. Ja miałem dodatkowe atrakcje, bo tuż przed punktem wyłożyłem się na rowerze, więc zyskałem doświadczenie kontaktu z chińską służbą zdrowia. Doświadczenie w porządku, tylko pan pielęgniarz nie dmuchał jak polewał wodą utlenioną 🙁 Kolejną niespodzianką na tym punkcie są nowe mapy. Podobno rzeka Irtysz, przez którą mamy przejeżdżać w dalszej części trasy trochę wylała i dojazd do jednego z mostów jest niemożliwy. Dostajemy mapy, które obejmują kolejny most, a dojazd do niego to jakieś 40 kilometrów więcej. Dodajmy, że potem jeszcze stamtąd wracamy, więc właśnie dostaliśmy informację, że organizator wydłużył nam trasę o 80 kilometrów. Po zjedzeniu makaronu udaje nam się na godzinę położyć spać.
Ruszamy o zmierzchu, czeka nas teraz około 140 kilometrów już nie przez wysokie góry a przez pustynię. Co gorsza rozpoczynają się tereny trochę bardziej zurbanizowane i mapa zupełnie przestaje grać z rzeczywistością. Na mapie są drogi, których nie ma w terenie, z kolei w terenie są drogi, kanały, a nawet wsie, których nie ma na mapie. Zaczyna się zgadywanka, ale na tym etapie jeszcze zgadujemy dobrze. Tuż przed świtem znów dopada nas sleepmonster, próbujemy położyć się w rowie, ale komary nie dają spać. Jedziemy fajnym asfaltem, ale nie możemy się rozpędzić, bo każdy co rusz przyłapuje się na tym, że zaczyna odjeżdżać. W końcu w jednej z mijanych miejscowości skręcamy na lokalny bazar i kładziemy się na 15 minut pomiędzy pustymi straganami. Niesamowite jak taka mikrodrzemka pomaga. Wstajemy i w tym momencie drogą przejeżdża zespół z Ekwadoru, gdy wyjeżdżamy na asfalt mamy do nich 100-200m straty, ale płaski odcinek rowerowy po asfalcie to jest to co na rajdach w Wielkopolsce grają najczęściej, więc szybko formujemy peleton i doganiamy zespół z Ameryki Południowej. Jedyne co mi nie pasuje to wiatr, wiatr który pojawił się gdy spaliśmy i którego siła przez cały czas rośnie. Gdy wyjeżdżamy z miejscowości wieje już tak, że z trudem utrzymujemy tempo 10 km/h. Umawiamy się z Ekwadorczykami na zmiany co 2-3 kilometry i chowamy się za sobą, żeby maksymalnie oszczędzać energię. Na tym etapie, dzieje się coś co ma wpływ na całą naszą dalszą przygodę, przewiewa mi mięsień w szyi. W pewnym momencie czuję, że nie jestem w stanie podnosić głowy. Zupełnie nie wiem o co chodzi, widzę tylko swoje koło i nie daję rady spojrzeć milimetr bardziej do przodu, oczywiście wjeżdżam w rower przed sobą i się wywracam na pobocze, Ekwadorczycy odjeżdżają, a my próbujemy wymyślić co zrobić, żeby szyja zaczęła działać…
Ciąg dalszy – http://adventuresport.pl/xtrail-altay-expedition-czyli-prawie-102h-tulaczki-po-altajskich-bezdrozach-cz-2/
1 Comments