
Po przygodę do Łowców!
- Opubikował Marek Galla
- 30 września 2016
- 0 Komentarze
- Wyświetlenia 314
[Relacja Marysi Lebiody z Colca Peru]
Świetna organizacja, genialne tereny, wzorcowa obsługa i mnóstwo frajdy z napierania. Tak w kilku słowach można opisać Łowcy Przygód Adventure Race, który nieśmiało wyłonił się spośród innych tego typu imprez w obecnym sezonie.
Jechać czy nie jechać na Łowców? Oto jest pytanie! 380 km do pokonania w jedną stronę, by pościgać się raptem na 80 km? (Krzysztof M. nie pochwalałby takiej decyzji.) Coś jednak mówiło nam w głębi spragnionych przygody serc, że będzie warto. Istniała duża szansa, że organizatorzy chcący wypromować swoją markę, dopieszczą swój pierwszy rajd AR i pokażą na co ich stać. Cztery zadania specjalne, które miały uświetnić trasę, do tego niewidziane od stu lat w tej dyscyplinie nagrody pieniężne (i rzeczowe) za miejsca na pudle, stanowiły dodatkową motywację. Taki zestaw musi wróżyć dobrze!
I tak właśnie było. Zespół Łowców Przygód stanął na wysokości zadania i zgotował uczestnikom i uczestniczkom taki rajd, który zapamiętają na długo. „Czy te tereny to aby na pewno północ Polski?” – zachodziliśmy w głowę zmierzając w nocy do bazy rajdu, położonej pośrodku niczego.
Wyłaniające się z mgły wzniesienia rejonu Kaszub – 50 km na zachód od Gdyni szybko rozwiały nasze wyobrażenia o sprawnym i mało wymagającym rajdzie. „8 godzin napierania, spokojnie zdążymy przed zmierzchem i raz dwa powrót do domu”- to zakładał plan A, który po dotarciu na miejsce zamienił się w plan B – „Ej, czy ktoś ma światło na etap rowerowy po zmroku?”.
Na porannej odprawie co niektórzy (w tym my) poznają nowe, niezbędne do wykonania prologu pojęcia. Na szczęście Franek Galla, średni brat najsłynniejszego rodu nawigatorów w Polsce, szybko odkrywa przed nami tajniki parokroków, a przy tym podpowiada jak wyznaczać azymut (niby każdy słyszał, ale z zastosowaniem w praktyce trochę gorzej). Godzinę później stajemy na starcie, zwarci i gotowi do podjęcia wyzwania.
Pierwsze 8 km biegu zaczynamy od zadania ukrytego w trzech kopertach, które każdy z zespołów musiał odnaleźć wyznaczając przypisane sobie azymuty. Banał, jeśli wie się ile liczą klasyczne parokroki, które w wykonaniu połowy zespołu ColcaPeru wypadały zawsze dwa razy za daleko. Potem jeszcze nanoszenie punktów na kawałki mapy znalezione w kopertach i hyc! w drogę. Pomijając bezładne miotanie się po łące i próbę ustalenia gdzie właściwie jesteśmy, całość idzie nam całkiem sprawnie. No może za wyjątkiem stromych podejść na trzy punkty, które organizator w trosce o nasze niedowentylowane płuca, umieścił na okolicznych szczytach „górek”. Po prologu wpadamy na piątym miejscu i od razu kierujemy się w stronę ściany wspinaczkowej, gdzie czeka nas szybkie wdrapanie się na samą górę, a potem (już na dole) strzelanie z pistoletu. Na trzy strzały – jeden poza tarczę, dlatego biegamy karne 200 m.
Szybki rzut oka na mapę i czym prędzej śmigamy na niedługi, ale bogaty w cztery punkty etap rowerowy. Czytając opis punktu „pomnik przyrody – kamień” naiwnie zakładamy, że dojazd do niego będzie oczywisty. Nic bardziej mylnego. Decydujemy się porzucić rowery ok. 400 m od punktu (nasz ambitny wariant uniemożliwiał zabranie ich ze sobą na górę) i szukamy od wąwozu. Harpagan – zespół o łydkach ze stali – konsekwentnie podjeżdża ścieżką od samego dołu, a braterska ekipa spod Warszawy – Stryki Byki, napiera od drogi u podnóża góry (też bez rowerów). Czeszemy w pięć osób dobre 200 m od punktu, gdy z oddali dobiega nas głos jednego z późniejszych zwycięzców, przywołujący swoją drugą połówkę. Miał pecha, że usłyszeliśmy wszyscy i niechcący ułatwia nam zadanie doprowadzając pod sam, ukryty w gęstwinie kamień.
Kolejne punkty raczej bez niespodzianek, poza nr 4, na który wyjeżdżamy od pola. Kierowani przez wygrzewającą się w słońcu rodzinę wracającą z wykopków, zazdrościmy chwili odpoczynku na stercie ziemniorów. Ni stąd ni zowąd duże zaskoczenie – wyrastający spod ziemi Rajd Konwalii Team, pretendenci do zwycięstwa, którzy nie mieli tyle szczęścia co my i jedynki szukali nieco dłużej.
Po dotarciu do Luzina i zapchaniu się domowej roboty ciastem (chwała organizatorom!), wybiegamy na 6- kilometrowy leśny etap BnO. Przyjemna i szybka trasa z kilkunastoma punktami do odnalezienia. Tereny zacne, jagody wielkości borówek, po których nasze buty zmieniają kolor na fioletowy.
Przed nami krótki trekking, który nie dostarcza zbyt wielu emocji, poza tym że udaje nam się dogonić jeden zespół i chwilę później spaść o dwa oczka, z powodu 10-minutowego zagubienia się w gąszczu leśnych dróg. Na kilka minut wpadamy jeszcze na drugie zadanie specjalne – strzelanie z łuku. Niby proste, a jednak potrzebujemy 15 strzałów, by uzbierać wymagane do ruszenia dalej 50 punktów. Całe szczęście że tarcze ustawione są przed pokaźną skarpą, w przeciwnym razie połowa strzał do teraz leżałaby pewnie w trawie nieodnaleziona.
Na kajak wpadamy z dziką radością – ColcaPeru lubuje się w etapach wodnych, na których bardzo często nadrabia straty z poprzednich etapów. Organizator odgraża się, że 7 km będziemy robili przez 3 godziny, co na nasze szczęście okazuje się być grubą przesadą. „My nie damy rady zrobić szybciej?”. Rzeczywiście przeszkody tarasują rzekę co 50 m, więc metody pozostają trzy: albo lekko „nad” przy wsparciu ruchu posuwistego bioder (co lżejsi mają łatwiej) albo „pod” (co doceniają mniejsi, choć obowiązkowy kask na głowie na tym etapie raczej utrudnia niż ułatwia zadanie), albo po prostu „górą” czyli przeciąganie kajaków po wystających na pół metra z wody drzewach (tu chwała najsilniejszym). Ostatecznie kończymy ten etap po 1h 40 minutach, jako jeden z dwóch zespołów, który podbił wszystkie punkty na rzece. Cztery pierwsze ekipy (poza Rajdem Konwalii Team) po dotarciu na punkt dziewiąty wracają biegiem po zawieszoną od drugiej strony drzewa ósemkę, której nie zauważyły z kajaka. Nasza czujność na wodzie zostaje doceniona i tym sposobem lądujemy na pozycji czwartej z nadzieją powalczenia o podium.
Na ostatni etap rowerowy wyruszamy na godzinę przed zmierzchem, wyposażeni jedynie w czołówki. Kilkukrotnie zatrzymują nas pola kukurydzy, PGR-y, płoty i inne obiekty, których nie ma na mapie. Za dnia zdobywamy jeszcze dwa najwyżej położone w okolicy punkty, pod które podprowadzamy nasze cztery kółka. Na Jeleniej i Dąbrowej Górze moc atrakcji. Na pierwszej zadanie specjalne z alfabetem Morse’a i chorągiewkami, na drugiej martwy dzik, o którego niemal się potykam zbiegając po ciemku w euforii po odnalezieniu niełatwego punktu. Dalej bez zaskoczeń, z ekscytującym przerywnikiem w postaci kilkunastometrowej wspinaczki po drabince zawieszonej pod mostem (podobno mekka dla wspinaczy). Dowiadujemy się, że Harpagany niestety nie znalazły jednego z punktów na trasie rowerowej, więc znów wędrujemy o oczko wyżej. Przedostatni punkt podbijamy w ich towarzystwie i podobnie jak oni decydujemy się na wariant alternatywny, czyli nie od tej strony co trzeba – przeskakując przez płot i ryzykując klejnoty (oczywiście kto ma). Widząc w drodze powrotnej goniący nas zespół Fjord Nansen dokładamy do pieca i pedałujemy ile sił w nogach po ostatnią w puli szesnastkę. Jest! Zasuwamy do bazy mając z tyłu głowy, że jeśli nie zepsujemy tego przelotu, utrzymamy drugie miejsce. Na mecie mężczyźni, kobiety, kotlety, ciasta, wygodne łóżka (sic!) i takie tam. Dzięki uporowi i oczom dookoła głowy ColcaPeru łapie pudło z nr 2. Szczęśliwi!
Łowcom Przygód kłaniamy się w pas. Każdy kilometr w aucie wart przejechania, by pościgać się w tak zacnym rajdzie. Wahających się Organizatorów namawiamy by podjęli się drugiej edycji, która będzie co najmniej tak dobra jak pierwsza. A jak dołożą jeszcze z 50 km więcej do ścigania i ognisko na koniec to oszalejemy ze szczęścia. To co, do przyszłego roku? =)
P.S. Ukłony w stronę Rajdu Konwalii Team w składzie Franek Galla i Maciej Kliniewski – pierwsi na mecie, niestety bez punktu kajakowego, który niechcący przegapili i po który na swoje nieszczęście jako jedyni nie wrócili (a to już dłuuuga historia, kto ciekaw niech pyta u źródła).
0 Comments