• Strona główna
  • Rajdy AR
  • Maratony PMnO
  • BNO
  • Inne
  • Kalendarz
  • Ranking
    • Notowania
    • Regulamin
    • Archiwum
  • Trening
    • Poradnik
    • Zielony Punkt Kontrolny
  • Oferta
  • Strona główna
  • Rajdy AR
  • Maratony PMnO
  • BNO
  • Inne
  • Kalendarz
  • Ranking
    • Notowania
    • Regulamin
    • Archiwum
  • Trening
    • Poradnik
    • Zielony Punkt Kontrolny
  • Oferta

GodZone – relacja 2018

  • Opubikował Marek Galla
  • 13 marca 2019
  • 0 Komentarze
  • Wyświetlenia 456

Ostatnie zwalone drzewo do przekroczenia i buty w końcu wbijają się w piasek małej plaży. Oznacza to koniec marszu i przedzierania się przez busz. Teraz każdy zna swoje zadanie i w okamgnieniu zaczyna się proces pompowania pontonów. Toczy się mały wyścig – czy ruszymy na jezioro zanim dopadnie nas chmara muszek? Według maoryskiej legendy zostały one stworzone aby ludzie oszołomieni pięknem krajobrazu ruszyli się do roboty. Naprawdę skuteczne.

 

Znów wygrały, zawsze wygrywają – setki ugryzień później odbijamy od brzegu. Na wodzie dadzą nam spokój. Do tego właśnie wschodzi słońce. Idealną ciszę przerywają jedynie miarowe zanurzenia wioseł w lustrzanej tafli wody. Brzegi okalają wzgórza pokryte soczyście zielonym buszem, rozświetlonym światłami jutrzenki. Idealna nagroda po ciężkiej nocy marszu i błądzenia po buszu. Kończy się czwarta doba rajdu, jesteśmy wiele kilometrów nieprzebytego lasu od cywilizacji w jednym z najbardziej nietkniętych zakątków Ziemi. W tym momencie dobrze wiem po co startuję w tych cholernych rajdach przygodowych.

1

 

***

Godzone Adventure Race. Mało kto pewnie wie co to oznacza. Aktualnie to jeden z największych rajdów przygodowych na świecie. 10 dni, ponad 500 km, 100 zespołów składających się z 4 masochistów przemierzających trasę pieszo, na rowerach, w kajakach i pontonach na górskich rzekach i jeziorach. Cały czas nawigując z mapą, 24 godziny na dobę, aż do mety. Większość akcji dzieje się w najmniej zamieszkanym obszarze Południowej Wyspy Nowej Zelandii – zwanym Fiordland. Człowiek jeszcze nie położył łapy na tym dziewiczym zakątku wielkości małego województwa. Jeśli akurat nie ma jeziora czy skalistego szczytu – pewniakiem będzie tam busz – macierzysty, gęsty las. Mieszkańców czy infrastruktury praktycznie brak. Prawdziwa dzicz, o której przemierzaniu marzy każdy duży chłopiec.

 

Jak ja się tam w ogóle znalazłem? Ze względów finansowych nie planowałem takich szaleństw. Jednak kiedy miesiąc przed startem odebrałem telefon z propozycją startu w mocnym zespole mój rozsądek akurat chyba miał wakacje. Coś w głowie szeptał, że tak nie wolno, przecież praca, pieniądze, sprzęt i inne ważne powody, ale sprawa była już przesądzona. Pojadę na Godzone!

 

Wiązało się to z szalonym okresem przygotowawczym: trzeba było załatwić urlop, założyć zbiórkę na polakpotrafi, napożyczać sprzętu i oczywiście dalej pracować i trenować. Finalnie dzięki wsparciu wielu osób wszystko się pięknie spięło i miesiąc później wreszcie odetchnąłem z ulgą i stanąłem na starcie. Może cicho w głowie wciąż rozbrzmiewało echo słów organizatora: „jeśli nie jesteście pewni swoich umiejętności kajakarskich na górskich rzekach, to nie jest rajd dla was. I wierzcie mi – ten busz jest naprawdę gęsty. Bądźcie gotowi na odcinki, gdzie w ciągu godziny nie przejdziecie nawet 1km. Cieszę się, że nie usłyszę wszystkich przekleństw adresowanych do mnie w tych chwilach”. He he, wolniej niż 1km/h, na pewno przesadza! Na pewno. Na pewno… Na pewno?

 

***

Start. 399 osób i ja biegniemy na lekko na brzeg jeziora pompować pontony. Ostatni raz robimy takie głupoty – kiedy już wrzucimy na plecy cały sprzęt, ważący w porywach 20 kg/os, bieg będzie się wydawał jakimś absurdem. Humory dopisują – w końcu nie trzeba myśleć o pakowaniu, logistyce, planowaniu trasy – zostaje tylko napierać. Plany są ambitne – celujemy w pierwszą 10. Warto zaznaczyć, że jesteśmy w ojczyźnie rajdów przygodowych. Patrząc na krajobrazy i nagromadzenie ludzi związanych z outdoorem nie ma co się dziwić. Do tego naliczyłem 5 zespołów, mających mistrza świata w składzie. Będzie ciężko!

 

***

20 godzin za nami.

”O kur*a, rękawiczki mi płoną, a wydaje się, że nic jeszcze nie zjechaliśmy!” – Erin narzeka patrząc w dół na światła czołówki obsługi, które wydają się prawie tak odległe jak gwiazdy na niebie „Kris, a weź nie jedź tyłkiem na mojej głowie, ok brachu?”

Tuż po zapadnięciu zmroku mamy wątpliwą przyjemność 140m zjazdu na linach w ciemności. Nie ma widoków, jest tylko większy stres i dezorientacja. Ziemię witamy z dużą ulgą, ale szybko busz przypomina, że o relaksie można zapomnieć. Zaraz po rozpoczęciu marszu, mimo maksymalnej koncentracji, wpadam w dziurę i łamię kijek o mały włos nie nabijając się na wystające resztki. Takich pułapek stworzonych przez naturę na trasie są setki – często podłoże wydaje się być jakąś iluzją – kiedy postawisz stopę dzieją się dziwne, niespodziewane rzeczy.

 

2

 

***

50 godzin, zaczyna boleć.

Kończymy właśnie spływ potwornie szybką rzeką – ponad 30 km pokonujemy pontonami w mniej niż 3 godziny. Przez przymusową przerwę na noc przed tym odcinkiem czołówka stawki praktycznie rozpoczęła zawody od początku. Mogę odetchnąć z ulgą – przeżyłem najtrudniejszy fragment wodny zaliczając tylko jedną przewrotkę!

 

3

 

W końcu koniec rozgrzewki, rozpoczynamy prawdziwą przygodę. Czeka nas 3 dobowy trekking po buszu. Z pontonami, wiosłami, kapokami, namiotem, śpiworami i jedzeniem na cały ten czas. Może gwoli ścisłości powinienem powiedzieć PRAWIE cały czas. Organizator podał bardzo optymistyczne przedziały czasowe dla tego odcinka, stąd każdy zespół popełnił ten sam błąd podczas pakowania i pod koniec etapu cierpiał na niedostatki.

 

***

60 godzin, czas zmian.

Wspominałem już, że busz bywa nieprzyjazny? Weźmy te przeklęte dziury, powalone drzewa, nierówne podłoże, listowie atakujące twarz. Dodajmy szczyptę świeżego deszczu, a nawet lepiej – porządnej ulewy. Do tego garść ciemności i miarkę cholernej stromości, którą staramy się zejść w dół. Voila, idealne warunki na wypadek gotowe. A jeśli do tego rozlegnie się głośny okrzyk bólu – wiecie, że jest bardzo źle. Spoglądam w dół i widzę Brenta skulonego na ziemi. Staram się ostrożnie do niego do zejść, ale de facto spadam ze skarpy, fartownie bez uszkodzeń. Brent wygłasza wyrok – wyskoczyła rzepka, na szczęście wskoczyła, ale ból jest ogromny. Chłop twardo się trzyma, ale sprawa jest jasna – to koniec rywalizacji.

 

Nowe okoliczności, nie ścigamy się już, ale wciąż jesteśmy pośrodku stromego zbocza w środku ulewy, trzeba się ruszyć. Czeka nas jeszcze 200 m zejścia w pionie. Zespół działa sprawnie – Marty rusza na poszukiwania jakiejś przystępnej trasy, Erin i ja dbamy o Brenta wszelkimi środkami, Na szczęście nasz zwiadowca szybko wraca z odsieczą – inny zespół napotkany nieopodal porzuca wyścig i przez kolejne 2-3 godziny zdające się wiecznością wspiera nas w sprowadzaniu poszkodowanego. Nie tylko poświęcają czas i marzną na deszczu, ale przyjmują też dodatkowy bagaż. Nie zapomnę widoku Jima przewracającego się na plecy głową w dół zbocza, z plecakiem zawierającym cały jego sprzęt + dodatkowy ponton, dobre 25kg. Wyglądał jak żuczek, nieporadnie machając kończynami. Ledwo go podniosłem.

 

4

 

Docieramy do jeziora, pompujemy pontony i odpływamy na pobliską plażę. Poprzez urządzenie wykorzystujące komunikację satelitarną powiadamiamy organizatora, który wyznacza nam punkt ewakuacji dla Brenta. W tragicznych nastrojach kładziemy się spać. Nikt nawet nie nastawia budzika – wiemy, że helikopter nie zjawi się zbyt szybko, mamy czas. Rano wskakujemy z powrotem do pontonów i płyniemy w stronę wskazanej lokacji, gdzie jest obsługa rajdu i medyk. Po drodze przeżywamy bardzo wzruszający moment. W pewnym momencie Brent przestaje wiosłować i ze łzami w oczach przeprasza, że zawiódł zespół. Nie martwi się o swoje kolano, tylko w danej chwili ma jedynie nadzieję, że jak go odstawimy w bezpieczne miejsce, to pociśniemy mocno do mety. Chwilę później zostawiamy kompana pod opieką medyka, przepakowujemy sprzęt i znowu wędrujemy w busz.

 

***

82h, czy busz jest tak gęsty, że zakrzywia czas?

Spoglądam na mapę. Przed nami małe wzniesienie, 100 metrów przewyższenia, nie więcej niż 300 m odległości. Potem lekkie zejście, trochę po płaskim, punkt kontrolny na górce i prosto na dół do jeziora. Całość raptem 2km, pójdzie szybko! Dopiero zapada zmrok, przepłyniemy jezioro przez noc i w końcu ulga, będziemy na szlaku! Taaak, tylko zapomniałem, że to Fiordland. Kiedy ponad pół godziny walki z buszem później jeszcze nie widać szczytu owego wzniesienia zastanawiam się co ja właściwie robię ze swoim życiem. Każdy krok w górę opłacam siarczystym przekleństwem i zadrapaniami. Z podziwem patrzę na swoją koszulkę, która mimo tej ilości dziur dalej jakoś się na mnie trzyma. To jest dopiero wytrwałość. Wzdycham i walczę dalej. Kolejne 2 km zajmują nam łącznie blisko 8 godzin błądzenia i walki z naturą.

 

6

 

***

88h, gdzie my jesteśmy?!

Erin coś krzyczy, Marty chyba odpowiada. Nie wiem, nie reaguje, jeśli to było ważne to powtórzą, nie mam ochoty na próbę zrozumienia tego dziwnego narzecza jakim jest nowozelandzki akcent. W dodatku ostatnie kilkanaście minut podchodziliśmy pod złą górkę. Niepocieszony idę ostatni i próbuję w myślach odtworzyć naszą trasę żeby odkryć błąd. Chwytam się drzewa aby asekurować swoje zejście i zanim zdążę się zdziwić – patrzę jak powoli się przechyla i z hukiem upada. Dokładnie pomiędzy Erin a Marty’ego. Kurwa. Serce momentalnie bije miliard razy na minutę. Przecież to by ich zabiło. A nawet jeśli nie, to na pewno zepchnęło w pobliską kilkudziesięciu metrową przepaść. Kurwa. „Mówiłam, żeby nie chwytać drzewa, że spróchniałe.” Erin rzuca bez większych emocji. Aha, to szkoda, że jednak nie zrozumiałem. Marty nawet nie komentuje, idzie dalej.

 

***

120h, nowy dzień w buszu to dokładnie jak stary dzień w buszu.

Szlak to miała być ulga. Niestety cały pokryty jest błotem. I ma zdrowo ponad 50 km. I nie jest płaski. Na szczęście trafia się inny zespół, łączymy się. Zawsze nowe twarze do umilających takie odcinki rozmów o wszystkim i o niczym. Zapasy żywności sięgają dna, więc dochodzi wyczekiwanie na gryz batona co 30 minut. Ach, jakie nowe smaki można wtedy odkryć! Wiemy też, że na końcu tego spaceru czeka nas upragniona strefa zmian. Zrzucimy ciężkie pontony i cały wodny sprzęt, zamiast tego wsiądziemy na rowery. Do tego w skrzyni mam takie delikatesy jak czipsy, cola czy oliwki. Optymizm się w nas rozgościł jak kleszcz na psie, przetrwaliśmy najtrudniejszy etap! Blisko 90 godzin od poprzedniej strefy zmian. Mało który rajd tyle trwa. Mamy prawo myśleć o ukończeniu pełnej trasy!

W końcu przepak! Coś jednak nie gra kiedy z ciekawości spoglądam na tablicę z czasami. Wpisali nas na czerwono, tak jak zespoły, które nie realizują pełnej trasy tylko wariant skrócony. Nieśmiało w myślach próbuję się przekonać, że musieli się pomylić. Marty nie pozostawia ani cienia złudzeń – „zdajesz sobie sprawę, że nas skrócili?” Popadam w lekką furię. Owszem, przez wypadek jesteśmy poza klasyfikacją, ale czasu mamy całą wieczność, we wszystkich wciąż jest moc, spokojnie zrobimy całość.

 

Moja furia tak naprawdę nie jest lekka. Budzi się we mnie jakiś potwór. Nieparlamentarne słowa napakowane emocjami lecą przez strefę zmian. Za nimi szybko podąża nic nie winna paczka żywności liofilizowanej, która akurat spoczywała w moich rękach. Nie umiem się pogodzić z taką decyzją i szukam drogi na ukończenie całości. Akurat tuż obok był inny niekompletny zespół w takiej samej sytuacji jak my, proponuję połączenie się w jedną 6 osobową drużynę, wykluczy to temat potencjalnie mniejszego bezpieczeństwa. Obsługa kontaktuje się z głównym organizatorem, niestety pada krótki komunikat – NIE! Kiedy mija mi już pierwsza fala złości nieoczekiwanie otrzymuję drugi cios. Gdy mam już się zabrać za skręcanie roweru spoglądam na zespół i węszę problem. Miny nietęgie, siedzą i spoglądają w ziemię. Z ich twarzy można wyczytać: „może by tak odpuścić, po co krótką trasę robić, nawet nie jesteśmy oficjalnie w rywalizacji”. Wyprzedzam werbalizację myśli. W krótkim zdaniu dosadnie wyrażam swoją opinię, popieram faktem, że później będą żałować jeśli tak zadecydują i idę po rower. Ruszamy.

 

***

145h, czym jest ból?

Ostatni etap, krótki spacer, raptem 6h. Znów staram się wcisnąć buty biegowe na stopy. Te same, które używałem na poprzednich etapach pieszych. Łącznie tego będzie kilka dni w błocie, buszu, przekraczając rzeki. Powstała dziura. Nie, nie w butach, w mojej stopie, na Achillesie. Daje mi to szansę ponownego zachwytu nad działaniem umysłu. Pierwsze kilometry kuśtykam z bólu i nie mogę nic zrobić poza zapewnieniem zespołu i siebie, że niedługo znajdę w głowie wyłącznik bólu. Gdzieś tam jest przecież. Klik! Działa. Kolejny krok stawiam normalnie, ból gdzieś poszedł. Jak, dlaczego?

7

 

***

151h, i tak kolejne noce będę śnił o buszu.

Meta. Nie ma co ukrywać – rozstrzał emocji jest dość spory. Od zawiedzionych ambicji, rozczarowania nieukończoną trasą i wściekłości na organizatora, przez współczucie kontuzjowanemu koledze, po satysfakcję, że jednak mimo wszystkiego napieraliśmy do końca. Był potencjał na porządny wynik i ściganie się z najlepszymi. Ale najważniejsze –  byłem w miejscach i przeżyłem chwile, których nigdy nie zapomnę. Do tego w przypadkowym zespole, który sprawdził się świetnie. Kawał niesamowitej przygody.

 

Podziękowania!

 

Nie udałoby mi się bez wsparcia rzeszy ludzi. Nie wiem czy mi się kiedyś uda spłacić dług wdzięczności jaki nabudowałem podczas wszystkich swoich podróży względem napotkanych osób. Tyle pomocy i dobroci. Ludzie to z natury jednak piękne istoty, z jakiegoś tylko powodu tak często dają sobie zaszczepić bezpodstawną niechęć wobec innych.

 2

0 Comments

Leave Reply Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Szukaj
Najbliższe imprezy
Facebook
Losowa relacja
"Izerska Wielka Wyrypa 2013"
autor: Rajd Konwalii TEAM
Popularne wpisy
  • Poradnik BnO – część 1 – legenda mapy
  • Maraton na Orientację – jak zacząć?
  • Poradnik BnO – część 3 – podstawy

Krajna AR 2019 - to już szósty raz!

Previous thumb

ZPK Bielice (Bydgoszcz)

Next thumb
Scroll
O stronie
Bieg na orientację i rajdy przygodowe Adventure Race - dyscypliny sportu, w których poza przygotowaniem kondycyjnym najważniejszą rolę odgrywa nawigacja, czyli umiejętność korzystania z mapy. Na tej stronie znajdziesz Relacje, zapowiedzi oraz kalendarz imprez.
Artykuły
Będzie nam niezmiernie miło jeśli wesprzesz nas w pisaniu artykułów. Jeśli brałeś udział w jakichś zawodach i napisałeś z nich relację podeślij ją do nas. Umieścimy ją na stronie i podepniemy pod odpowiednie wydarzenie.
Kontakt
Masz uwagi odnośnie strony, chcesz dodać do kalendarza własną imprezę? A może byłeś na zawodach i chcesz żebyśmy opublikowali Twoją relację?
Napisz do nas!
Adres: kontakt@adventuresport.pl
@2016 Adventure Sport