
Jak oszukać sleepmonstera, czyli 350 km wuefu w Szklarskiej cz.1
- Opubikował Marek Galla
- 5 maja 2016
- 0 Komentarze
- Wyświetlenia 469
Na tydzień przed majówką w Polsce następuje nagłe załamanie pogody. W Poznaniu temperatura ledwo na plusie, a w górach pada śnieg. Znajomi wrzucają zdjęcia z Jakuszyc jak śmigają tam na biegówkach… zapowiada się ciężka walka o przetrwanie na 350 km trasie, rajd zimowy? Ruszam do sklepu, nowe skarpetki, nowe rękawiczki, nowe spodnie. Mimo, że prognozy mówią o ociepleniu na czas rajdu to i tak do torby wrzucam cały sportowy sprzęt jaki mam w domu.
Adventure Race to chyba najtrudniejszy sport na świecie. I nie chodzi mi o to, że trzeba umieć wytrzymać kilkadziesiąt godzin wysiłku, że trzeba umieć nawigować, że trzeba trenować bieg, rower, kajak, rolki, techniki linowe, że trzeba umieć oszukać sen. Najtrudniejsze w tym wszystkim jest przygotowanie przepaków. Niby to już mój niepierwszy rajd a zawsze po rozłożeniu swojego sprzętu stoję i dumam i nie wiem od czego zacząć, a na koniec okazuje się, że zapomniałem dać suchych skarpetek na przepak po kajaku…

Rzeczy 36 osób startujących na trasie długiej zajmowały całą powierzchnię sali gimnastycznej. W ilości zajmowanego miejsca brylował Jaś Ritter
Startujemy 30 kwietnia o 10:00 ze Skweru Radiowej Trójki, pogoda wymarzona i chyba jest nawet ciut za gorąco. Na linii startowej dziewięć ekip. Cztery z Wielkopolski, po jednej z Czech i Szwecji, dwie ze Śląska i jedna totalnie wymieszana z dominantą warszawską 🙂 Na początek zadanie specjalne, do uzupełnienia 9 równań matematycznych, za każde nierozwiązane 10 minut kary. Idzie nieźle, męczymy się z „szóstkami”, ale w pewnym momencie widzę błysk w oku Kuby, oddaję mu długopis i po chwili możemy zdać sędziemu naszą kartkę i otrzymać mapę prologu. 8 km biegania po Szklarskiej Porębie i prawie 300 m przewyższenia to niezła rozgrzewka. Dodatkowo z mapą jest coś nie tak… organizator zrobił nam dowcip i jest ona lustrzanym odbiciem, więc komórki mózgowe też się rozgrzewają. Biegniemy, podchodzimy pod górki, raczej spokojnie, żeby się nie „zajechać” już na początku, na mapę patrzymy pod słońce lub biegniemy z pamięci, bo Szklarską trochę znamy i prolog kończymy na pierwszym miejscu!
Chwytamy za rowery, na początek podjazd pod zakręt śmierci. Słońce, wysoka temperatura i stromy podjazd i człowiek uświadamia sobie w ilu procentach składa się z wody. Z głowy cieknie, ale za chwilę zjeżdżamy już w stronę Świeradowa i na zjeździe w cieniu robi się chłodno. Utrzymanie komfortu cieplnego w górach jest trudne, lepiej marznąć na zjazdach czy przegrzewać się na podjazdach? Ciągle podejrzewam, że tutaj mapa też jest lustrzanym odbiciem. Po chwili znowu podjazd pod Kamienicę, na którym Franek kręci filmy, a nas doganiają Czesi. Na kolejnym zjeździe już nie ma pięknego asfaltu, a ja zapominam włączyć amortyzator i kierownica prawie wybija mi zęby. O czytaniu mapy nie ma mowy i oczywiście przejeżdżamy nasz zjazd. Na szczęście znajdujemy jakąś ścieżynkę, której nie ma na mapie i trochę dookoła, ale trafiamy do punktu. Wiecie kim był Święty Wolfgang? Ja też nie, ale jedynka była przy jego źródłach 🙂 Na kolejnym punkcie spotykamy się już w cztery zespoły, sprytnie próbujemy ściąć przechodząc przez potok i tutaj mógł się dla nas skończyć rajd. Ześlizguję się z błotnistego brzegu i na kamień leżący metr niżej spada najpierw mój rower, a potem jego przednie koło przywala moje 90 kilogramowe cielsko. Rower cudem ocalał – fuks siedzi, a my przepięknym fioletowym szlakiem nad Jeziorem Wrzeszczyńskim dojeżdżamy do Strefy Zmian A, czyli punktu, gdzie wsiadamy w kajaki.
Spływamy Bobrem, idzie to ślamazarnie, bo rzeka poprzecinana jest licznymi tamami, które tworzą na niej jeziora i raz, że prąd rzeczny za bardzo nie pomaga, a dwa, że co rusz trzeba zrobić przenoskę. Na szczęście przenoski idą nam sprawnie, a to wszystko dzięki Łukaszowi Grabowskiemu, który na rajd przyjechał z trzema wózkami kajakowymi i jeden nam pożyczył (Łukasz <3 ). Co my byśmy bez tego wózka zrobili na 2 kilometrowej przenosce? Nie chcę myśleć. Okazuje się, że dwa kajaki można bez problemu takim wózeczkiem przetransportować. Były jednak momenty, że Bóbr przypominał sobie „Hej, przecież jestem rzeką górską” i w jednym z takich miejsc kilka zespołów zażyło orzeźwiającej kąpieli. Nam się udało przepłynąć, przy jękach zawodu kibicującej w tym miejscu młodzieży liczącej na fajny filmik do internetów. Po drodze jest jeszcze zadanie specjalne, trzeba się wspiąć na linie. Bez asekuracji, którą ma być w razie czego wpadnięcie do wody. Na szczęście w swoim zespole mamy Weronikę i Kubę i idzie im to błyskawicznie. Inne zespoły mają gorzej i również tutaj zażywają kąpieli 🙂 Na jednym z późniejszych fragmentów rzeki ktoś wyłączył wodę, nasza decyzja – spływamy kanałem. W kanale jakby prąd wsteczny i fala, ale jakoś się płynie. Jak wodujemy kajak z powrotem na rzece widzimy zespół Eventyr, ale najpierw słyszymy ich przekleństwa. Ostatnie 2-3 km spacerowali z kajakiem po śliskich kamieniach ciągnąc go po dnie Bobru. Kajak kończymy na trzecim miejscu tuż za Czechami i zespołem Eventyr, który na przepaku częstuje Weronikę naleśnikami (nam nawet nie zaproponowali! Podrywać laski to pierwsi, a gdzie solidarność plemników?).
Rozpoczynamy nasz ulubiony etap. Cały nasz zespół to urodzeni biegacze :P, tzn. wywodzimy się z środowisk biegowych i pozostałych dyscyplin uczyliśmy się dopiero później. Rozpoczynamy od szybkiego marszu i każdy uzupełnia kalorie, bo na kajaku, gdy ręce zajęte o jedzenie ciężko. Ja mam bułkę z masełkiem, rukolą, kindziukiem, serem i korniszonem, z bułki Weroniki wystaje papryka, dobre jedzenie to podstawa przetrwania na tak długim rajdzie. Po chwili ruszamy już biegiem, ten etap prowadzi przez Góry Kaczawskie, czyli Krainę Wygasłych Wulkanów i już pierwszy punkt mamy usytuowany na jednym z nich. Stromy stożek góry „Ostrzyca” daje się we znaki, a przyjdzie nam na niego wchodzić jeszcze raz podczas etapu rowerowego. Powoli zaczyna zachodzić słońce i gdy wbiegamy do miejscowości Wleń robi się ciemno. Wleń jest miejscowością absolutnie magiczną, w pierwszym momencie nie wiedziałem co mi się w nim tak podoba, ale biegnąc jedną z uliczek w stronę rynku czułem się jak na planie filmu o II Wojnie Światowej. Wszystkie budynki wyglądają na przedwojenne i co najważniejsze na ulicy nie stał żaden samochód i nie było ani jednego szyldu, baneru, reklamy. Nie sądzę, żeby to wynikało z polityki władz miasta, ale efekt jest świetny (jakże inny od odpustowej Szklarskiej Poręby). Tutaj biegniemy już w 12 osób, bo spiknęliśmy się z Eventyrem i Czechami, następne strome podejście, tym razem na wieżę na zamku we Wleniu. Idziemy z przodu i głupio iść wolniej, niż zespoły za nami, więc na samej górze ciężko dysząc proponuję przerwę na słit focię. Dobrze wyszło, bo puszczeni przez nas przodem rywale pogubili drogę na kolejny punkt i na moment wyszliśmy na prowadzenie. Zbieg z Białych Skał i za Nielestnem znów się rozdzielamy, bo wybieramy inny wariant. Najtrudniejszy punkt (oczywiście na szczycie góry!), czyli dziewiątkę wystawiamy Czechom, z resztą podobnie jak dziesiątkę. Tutaj mamy fajny widok czołówek zespołów będących za nami. Część jest jeszcze w drodze na dziewiątkę, część już schodzi tam z góry, część jest na dnie doliny. Na metę etapu chcemy biec drogą, ale ktoś na niej posadził rzepak. Dobiegamy jako pierwsi, Czesi kilkanaście minut po nas, wyjeżdżając już na rowerze mijamy się z AR Poznań, a Eventyr ewidentnie gdzieś strzelił babola!
CDN.
0 Comments